Kilka tygodni po naszym ślubie przypadkiem usłyszałam rozmowę męża z jego matką — słowa, które padły, sprawiły, że serce zamarło mi z przerażenia.

Kilka tygodni po ślubie usłyszałam coś, co na zawsze odmieniło moje życie. Wydawało mi się, że mój związek z Romanem to początek pięknej opowieści — tej jedynej, wyczekiwanej miłości. Poznaliśmy się zupełnie przypadkiem w małej kawiarni niedaleko Torunia. Wszystko potoczyło się szybko: cztery miesiące później padły oświadczyny, a jeszcze kilka tygodni później przysięgaliśmy sobie wierność na całe życie w otoczeniu pudrowych róż i ciepłych spojrzeń najbliższych.

Advertizement

Moja mama, Elżbieta, była zachwycona Romanem. Mówiła, że wreszcie znalazłam kogoś, kto na mnie zasługuje. Ufałam jej. Byłam wtedy jeszcze dziewczyną, która chciała wierzyć, że świat jest prosty, że miłość wygrywa wszystko.

Ale tamtego wieczoru — podczas rodzinnego spotkania — kiedy zeszłam na dół po pudełko z pamiątkami, usłyszałam ich rozmowę. Z początku chciałam się wycofać, ale jedno zdanie wstrzymało mnie w miejscu:

— Elżbieta, nie ożeniłbym się z nią, gdyby nie twoje pieniądze.

To był jego głos. Głos mojego męża.

Stanęłam na schodach, sparaliżowana.

— Cicho, Roman. Jeszcze nas usłyszy. Wytrzymaj, aż się jej sytuacja ustabilizuje. Wtedy odejdziesz. Sama sobie nie poradzi — odparła chłodno moja matka.

Roman westchnął z irytacją.

— Pamiętaj tylko o przelewie przed Nowym Rokiem. Bez niego nie zostanę.

Serce waliło mi jak oszalałe. Trzymałam się poręczy, żeby nie upaść. To nie mógł być przypadek, nie mogłam tego źle zrozumieć. Wszystko było jasne: matka kupiła mi męża. I on, ten czuły, opiekuńczy Roman — po prostu wziął pieniądze. Cały nasz ślub, całe to „na zawsze” — wszystko było fikcją.

Kiedy zasnął, przeszukałam jego rzeczy. Znalazłam wydruki przelewów od matki, zapisy o „wsparciu”, „darowiznach”, a nawet „ostatniej racie”. W skrzynce mailowej – wiadomości do kolegów o zadłużeniach, prośby o pożyczki, dramatyczne wpisy o tym, że „już dłużej tak nie pociągnie”.

Byłam w szoku. Żaden dotyk, żadna rozmowa nie były już tym, czym wydawały się wcześniej. Wszystko straciło smak i barwę.

A mimo to – milczałam.

Czekałam na odpowiedni moment. Chciałam, by prawda zabolała ich tak, jak zabolała mnie.

I nadszedł. Nowy Rok. Wszyscy zebrali się przy stole w domu matki. Złożyłam życzenia, uśmiechałam się, jakby nic się nie stało. A potem podeszłam z małym pudełkiem, przewiązanym czerwoną wstążką.

— To dla ciebie, mamo — powiedziałam, patrząc jej w oczy.

Elżbieta otworzyła prezent. Wewnątrz znajdowały się wydruki wszystkich przelewów.

— Co to ma znaczyć…? — zapytała zbladła, szeptem.

— To dowód na to, że sprzedałaś mnie jak towar — powiedziałam spokojnie, choć cała drżałam w środku.

Roman zamarł. Upuścił łyżkę, która zadźwięczała o porcelanę.

— Anna, pozwól, że wytłumaczę…

— Nie musisz — przerwałam. — Otrzymałeś zapłatę. Teatr skończony. Jutro składam pozew o rozwód.

Mama zaczęła płakać. Jej łzy nie robiły na mnie już żadnego wrażenia.

— Dla twojego dobra… — szepnęła.

— Dla swojej kontroli — poprawiłam ją. — Nie chciałaś mojego szczęścia. Chciałaś mnie ubezwłasnowolnić. Straciłaś córkę.

Wyszłam. Za plecami zostawiłam ciszę i pustkę.

Kilka tygodni później byłam już po pierwszej rozprawie. Roman nie próbował walczyć. Chyba wiedział, że nie ma czym. Mama dzwoniła — raz, drugi, piąty. Wszystkie rozmowy były identyczne: „Zrobiłam to z miłości”. Ale ja już nie chciałam takiej miłości.

Dziś oddycham. Żyję. Bez iluzji, bez ciężaru, który wmawiano mi, że jest wsparciem. Otwieram nowy rozdział.

I nie wiem, czy kiedyś komuś zaufam.

Ale wiem jedno: przetrwałam. I to moje zwycięstwo.

Advertizement