Stałam w kuchni, wpatrując się w Krzysztofa, który zgarbiony siedział przy stole, chowając twarz w dłoniach. Powietrze było ciężkie jak przed burzą, a jedynym dźwiękiem był rytmiczny stuk zegara wiszącego nad drzwiami. Czułam, że zbliża się coś nieodwracalnego. W końcu podniósł głowę i spojrzał mi prosto w oczy.
– Musisz podjąć decyzję, Aniu – powiedział cicho, lecz stanowczo. – Albo ja, albo to dziecko.
Zamarłam. W jednej chwili serce zamarło mi w piersi. Jak mógł mnie postawić przed takim wyborem? Przecież to była nasza córeczka… owoc tej miłości, którą z takim trudem pielęgnowałam. Wiedziałam, że Krzysztof nigdy nie marzył o ojcostwie – mówił to od początku, otwarcie. Ale ja naiwnie wierzyłam, że z czasem zapragnie tego tak samo jak ja. Że coś się w nim zmieni, gdy poczuje pod palcami pierwsze kopnięcie, usłyszy bicie małego serca.
– Nie mogę… – szepnęłam, dusząc w sobie łzy. – Nie potrafię zrezygnować z dziecka. To część mnie… część nas.
Wstał z taką siłą, że krzesło przewróciło się z hukiem. Bez słowa wybiegł z kuchni, a po chwili zatrzasnęły się drzwi wejściowe. Wiedziałam, że tej nocy nie wróci. Może nawet już nigdy.
Zostałam sama. Sama z myślami i z maleńkim życiem rozwijającym się pod moim sercem. Próbowałam do niego dzwonić. Pisałam. Milczał. Po kilku tygodniach dotarły do mnie papiery rozwodowe. Nawet nie podjął próby rozmowy.
Byłam zdruzgotana. Świat, który budowałam z takim poświęceniem, runął. I choć moi bliscy stali za mną murem, samotność zżerała mnie od środka. Każdego dnia pytałam siebie, czy mogłam coś zrobić inaczej. Czy była jakaś szansa, by to uratować.
Kiedy na świat przyszła Zosia, wszystko się zmieniło. Patrząc w jej duże, ciemne oczy, wiedziałam, że nie popełniłam błędu. Trzymając ją w ramionach, czułam sens i siłę, jakiej nigdy wcześniej nie znałam. Mimo zmęczenia i lęków – wiedziałam, że jestem tam, gdzie powinnam być.
Samotne macierzyństwo było trudne. Czasem wracałam do domu tak wyczerpana, że marzyłam tylko o tym, by się rozpłakać. Ale Zosia… jej uśmiech, jej małe dłonie ściskające moją szyję – to było wszystko.
Pewnego dnia, przypadkiem, spotkałam Krzysztofa. Stał na chodniku, pochylony, zgarbiony jakby nosił ciężar całego świata na plecach. Spojrzał na mnie niepewnie.
– Jak się trzymasz? – zapytał, ledwie słyszalnie.
– Daję radę – odpowiedziałam chłodno, choć bez złości.
– A… Zosia?
– Rośnie. Jest wspaniała – odpowiedziałam z uśmiechem. – Chcesz ją zobaczyć?
Zastanawiał się chwilę, po czym pokręcił głową. – Nie jestem gotowy – wyszeptał.
Patrzyłam, jak odchodzi. I wiedziałam, że nie będę czekać. Już nigdy.
Zosia ma dziś pięć lat. Jest moim światłem, moją siłą. Czasem zadaję sobie pytanie: czy mogliśmy to uratować? Ale odpowiedź nie ma już znaczenia. Bo życie nauczyło mnie jednego – że prawdziwa miłość nie stawia warunków. I że czasem trzeba pozwolić odejść tym, którzy nie są gotowi kochać całej ciebie – razem z twoimi wyborami, twoim bólem i twoją nadzieją.
Czy miłość wystarczy? Nie zawsze. Ale to, co mam z Zosią – tego nie oddałabym za nic.
To jest moja rodzina. I mój wybór.