Mój mąż, Krzysztof, pochodzi z wielkiej, hałaśliwej rodziny. Ma trzech braci i dwie siostry. Wszyscy dawno założyli własne rodziny i mają dzieci, ale regularnie zjeżdżają się do nas. Nie tylko na kawę, ale na całonocne biesiady. Zawsze znajdzie się jakiś pretekst: urodziny, imieniny, rocznica. I zawsze u nas. Bo, jak mówią, „u was jest wygodnie, dom duży, ogród jest”. Rzeczywiście, kupiliśmy przestronny dom pod miastem, pracowaliśmy na niego długo, oszczędzaliśmy. I ledwo się wprowadziliśmy, gdy rodzina uznała go za swoją „letnią rezydencję”.
Na początku nawet mi to odpowiadało. Byłam jedynaczką, więc miło było poczuć się częścią dużej rodziny. Nakrywaliśmy stół, piekliśmy kiełbaski, rozmawialiśmy, śmialiśmy się. Ale z biegiem czasu… stało się to koszmarem. Wiecie, ile trzeba przygotować, gdy przychodzi piętnaście osób? I nikt nawet nie zapyta, czy potrzebuję pomocy. Kobiety siadały w cieniu z kieliszkiem wina, a mężczyźni zajmowali się grillem. A ja od rana stałam w kuchni. Kroiłam, smażyłam, zmywałam, sprzątałam. Roznosiłam talerze, zbierałam brudne. Tylko Krzysztof zaglądał co chwilę i przepraszająco się uśmiechał: „Pomóc ci?”. Powstrzymywałam irytację, kiwałam głową: „Dam radę…”.
Ale najgorzej było to, że po każdej imprezie wychodziłam do gości zmęczona, w poplamionym fartuchu, bez makijażu. A oni – wystrojeni jak na bal. Jakby przyjechali do pałacu, a nie do zwykłego domu. A ja chciałam inaczej: założyć sukienkę, uczesać włosy, napić się prosecco. Ale nie zdążyłam. Byłam tylko obsługą.
Po takich imprezach Krzysztof zawsze zmywał stos naczyń, wysyłając mnie spać. Widziałam, jak jest wyczerpany. Miał jeden wolny weekend, a i ten wypełniały krzyki dzieci i gwar rozmów. Marzył, żeby po prostu poleżeć, zamówić pizzę i obejrzeć film. Ale nie chciał kłócić się z rodziną. Ja również milczałam. Aż pewnego dnia zadzwonił jego brat.
„Świętujemy moje urodziny u was, jak zawsze”.
Krzysztof, odkładając słuchawkę, spojrzał na mnie i powiedział:
„Jutro zakładasz najlepszą sukienkę, robisz fryzurę, makijaż – jak chcesz. Możemy nawet kupić ci coś nowego. Ale do kuchni nie wchodzisz ani na krok. Koniec.”
„Ale jak…” – zaczęłam.
„Koniec. Niech przyniosą wszystko ze sobą. Nie jesteś kucharką ani służącą. My też mamy prawo do odpoczynku.”
Milcząco skinęłam głową. Było dziwnie, ale przyjemnie.
Następnego dnia przyjechała cała rodzina. Uśmiechy, torty, mięso w torbach. A na stole – pusto. Krewni spoglądali po sobie: gdzie zakąski, sałatki, gdzie gospodyni? Wtedy Krzysztof wyszedł i oznajmił:
„Od teraz będzie tak. Jeśli chcecie świętować, to również musicie coś przynieść. Żona i ja jesteśmy zmęczeni. Ona nie ma obowiązku was obsługiwać. Albo każdy przynosi coś swojego, albo szukacie innego miejsca.”
Zapadła cisza. Jedli, ale bez dawnej radości. Rozmowy nie kleiły się. A następnego razu jedna z sióstr – pierwszy raz od lat – zaprosiła wszystkich do siebie.
Okazało się, że potrafią. Kiedy chcą.