Wychodziłam z kancelarii mojej prawniczki powoli, z opuszczonym wzrokiem i ramionami, jakby przygniecionymi przez niewidzialny ciężar. Deszcz dzwonił o bruk, niebo było szare i nabrzmiałe jakby płakało razem ze mną. Idealna scena — obraz kobiety porzuconej, rozbitej, pozbawionej nadziei.
A jednak wewnątrz… buzowałam. W mojej piersi tlił się żar — nie rozpaczy, lecz satysfakcji. Plan właśnie wszedł w swoją najpiękniejszą fazę.
Chwyciłam chłodną klamkę drzwi i weszłam do windy. Na szczęście byłam sama. Żadnych świadków.
Gdy metalowe drzwi zamknęły się za mną, nie mogłam się już powstrzymać. Najpierw cichy, nerwowy chichot. Potem śmiech — coraz głośniejszy, coraz bardziej nieposkromiony. Śmiech pełen ulgi, triumfu, niedowierzania, że wszystko idzie tak doskonale.
Gdyby ktoś mnie wtedy zobaczył, pewnie pomyślałby, że mam załamanie nerwowe. Ale ja wiedziałam jedno: każda część układanki właśnie wskoczyła na swoje miejsce.
To nie był koniec. To był początek — dokładnie taki, jaki sobie zaplanowałam.