Ślepa zielarka z zapomnianej przez świat wioski zamilkła, gdy pod jej domem zatrzymała się czarna limuzyna. Przewoziła nieznajomego, którego dusza gasła szybciej niż ciało.
Helena od lat nie mówiła o tym, co wydarzyło się w jej przeszłości. Żyła na uboczu – z dala od cudzych dramatów, kłamstw i krzyków. Kiedy ktoś pukał do jej drzwi, zawsze służyła pomocą, ale nigdy nie narzucała się ze swoją wiedzą. Nie potrzebowała wdzięczności. Nie szukała uznania.
Odbierała świat z intensywnością, jakiej nie doświadczają nawet zwierzęta drapieżne. Potrafiła rozpoznać obecność człowieka po minimalnym szmerze wiatru, a zapachy zdradzały jej więcej niż tysiąc słów – o bólu, o strachu, o zbliżającym się końcu.
Pewnego dnia przyjechał do niej mężczyzna. Usiadł naprzeciwko, milczał chwilę, po czym spytał z niedowierzaniem:
— Jak pani to robi? Kąpałem się, założyłem czyste rzeczy, ledwie zdążyłem przesiąknąć świeżym powietrzem, a pani tylko powąchała mnie i już wiedziała, co mi dolega.
Helena uniosła lekko kąciki ust:
— Człowiek chory pachnie inaczej. Rozpacz ma swój zapach. Trzeba tylko nauczyć się go słyszeć. Zrozumieć bez słów.
Ale ten człowiek nie chciał odejść jak inni.
— Pomaga pani tylu osobom… Czemu więc nie potrafi pani pomóc sobie? Przepraszam za szczerość, ale to brzmi jak ironia losu.
Helena wzruszyła ramionami:
— Bo mnie nie da się uleczyć ziołami. To nie choroba. To skutek pęknięcia, które nie dotyczy ciała, a duszy.
— Ludzie tracą głos po traumie, zaczynają się jąkać… Ja po prostu straciłam wzrok — dodała cicho.
To był jedyny raz, gdy wspomniała o swojej ślepocie. Uczyniła to tylko dlatego, że wiedziała – ten człowiek nie będzie już długo żył. Czuła w nim ogień dogasającego istnienia. Żar, który nie dawał ciepła, tylko spalał od środka.
W weekendowy poranek, jak co tydzień, wybrała się do lasu. Towarzyszył jej Baron – wielki, kudłaty pies, wierny i mądry. Potrafił się bawić jak szczeniak, ale nigdy nie spuszczał jej z oczu. Jeden potknięcie – i już był przy niej, gotów służyć za podporę.
Dla wsi była “babcią Leną”. Choć do pięćdziesiątki brakowało jej jeszcze roku, nikt nie znał jej wieku. Chusta, obszerna kurtka i milczenie czyniły ją starszą. Tak było bezpieczniej.
Wtem zamarła. Coś było nie tak. Baron również stanął. Dźwięk silnika rozciął powietrze. Samochód zbliżał się do jej domu. Lęk, jakiego dawno nie czuła, wpełznął jej w kości.
— Może nie do nas, Baronie… — szepnęła.
Ale auto zatrzymało się przed furtką. Głos kobiety był pierwszy, który usłyszała:
— Po co to robisz? Wiesz przecież, że skoro lekarze nic nie mogli poradzić, to i jakaś wiejska znachorka nie pomoże.
— Tu się mylisz. Wygląda to perfekcyjnie: długo go woziłam po lekarzach, szukałam ratunku… A teraz ostatnia deska ratunku – zielarka. Wszyscy pomyślą, że jestem oddaną żoną. A jak umrze? Przynajmniej nie w domu. Tu pięknie, powietrze czyste. Sama przywiozłam mu wózek. Czego chcieć więcej?
— Ty potworze… Wszystkie konta są zablokowane.
— Poczekam. Po twojej śmierci odziedziczę wszystko. I nie myśl, że będzie mi cię brakować. Nie mogę już patrzeć, jak gnijesz obok mnie. Jesteś trupem, który oddycha.
Mężczyzna odparł cicho:
— Może masz rację. Lepiej umrzeć wśród wilków niż przy takiej hienie jak ty. Znikaj.
Trzasnęły drzwi, silnik zawył, i samochód zniknął.
Helena rozpoznała ten głos. Przed laty ta kobieta próbowała kupić u niej trujące zioła dla męża. Odeszła z niczym. Tu nie kupowało się śmierci.
Mężczyzna siedział na ziemi.
— Przepraszam… Mnie tu zostawiono. Nie mam jak się ruszyć.
Helena zbliżyła się z Baronem.
— Proszę… — odezwała się.
Gdy zbierała wózek, ręka mimowolnie drżała. Podprowadziła go bliżej.
— Proszę usiąść.
— Nie mam się czego chwycić…
— Baron, pomóż.
Zwierzę podeszło. Mężczyzna, zaskoczony, zaśmiał się przez nos.
— Mądrzejszy od wielu ludzi.
Po chwili siedział w wózku. Helena dotknęła jego czoła.
— Zaraz ciśnienie zacznie rosnąć. Musisz odpocząć.
— Skąd pani to wie?
Ten głos… coś w nim dźwięczało znajomo. Jakby echem przeszłości.
Złość w niej buzowała. Nie rozpoznawała go, a powinna. To był wyjątek. Jedyne niepowodzenie. Jak wtedy…
Trzydzieści lat wcześniej Helena wyjechała do miasta. Miała marzenia, plany. I tam spotkała jego. Miłość jak z bajki. Potem wiadomość o dziecku. Poszła do niego… i zobaczyła inną kobietę w jego łóżku.
Wybiegła. Płakała. Krzyczała. Uciekła do rzeki. Patrzyła w zachodzące słońce, które stawało się plamą, aż świat zgasł.
Rano znaleziono ją nieprzytomną. Wzrok zniknął. Dziecko też.
Znalazła się w przytułku. Starsza kobieta opowiedziała jej o życiu w lesie. Ziołach. Helena przeniosła się do zrujnowanej chaty. Tam zaczęła od nowa.
Pomagała ludziom. Nigdy za pieniądze. Barona dostała w podzięce. Od tamtej pory byli nierozłączni.
Mężczyzna leżał. Helena podała mu wywar.
— Pij. Póki czujesz zapach, jest jeszcze czas.
Spojrzał na nią.
— Leno?
Zamarła.
— Alek… Aleksej?
Otworzyła oczy. Widziała! Cienie, światło, kształty. „Widzę!” — szepnęła z niedowierzaniem.
Przez kolejny rok opiekowała się Aleksejem. A on – jakby dostał drugie życie – odzyskiwał siły.
— Lenka… Żyjemy. Mamy przed sobą jeszcze tyle lat.
Śmiała się przez łzy.
Aż pewnego dnia do wioski wpadła Sofia. Wracała zza granicy. Miała wszystko stracić, jeśli nie udowodni, że mąż nie żyje. Ale zamiast tego – zobaczyła jego. Zdrowego. Uśmiechniętego. U boku kobiety, którą pogrzebała w kłamstwie.
— To jakiś żart! Ty żyjesz?!
— A ty… Zawsze taka sama. Chciwa, okrutna. A co do pieniędzy — wszystko zostawiłem ci przy rozwodzie. Dom twój. Dokumenty tam leżą. Ale spóźniłaś się, Sofio. Już pół roku jestem żonaty. Z tą jedyną, prawdziwą.