Od dawna czułam, że mój mąż mnie zdradza… Ale dopiero pewnego dnia postanowiłam, że to ja rozegram tę partię po swojemu.

Zawsze czułam, że coś ukrywa. I pewnego dnia postanowiłam, że to ja zagram pierwsze skrzypce w tej opowieści.

Advertizement

Od dłuższego czasu wiedziałam, że mój mąż ma romans. Nie potrzebowałam dowodów. Wystarczyło, jak zaczął wracać później z pracy, milknąć przy kolacji, ukrywać telefon. Wystarczyło spojrzenie, ton głosu, zapach innego świata na jego koszuli. Kobieta to po prostu wie. Nie pytałam. Nie krzyczałam. Nie płakałam.

Czekałam.

Bo czasem najskuteczniejszą bronią jest cisza. A ja zbierałam siły, by uderzyć z precyzją chirurga i chłodem lodowca.

Nie pragnęłam krzyków ani scen. Chciałam tylko, by zapamiętał to raz na zawsze. I żałował.

Złożyłam pozew rozwodowy w tajemnicy. Wszystko zrobiłam zgodnie z prawem — ale po cichu, skutecznie, bez świadków. Pisma z sądu? Znikały. Niszczarka niejedno już widziała. Po kilku tygodniach byłam formalnie wolna, a on nadal żył w błogiej nieświadomości.

Potem przyszła pora na część drugą — znacznie trudniejszą, ale możliwą. Poprosiłam go, byśmy wspólnie zainwestowali w przyszłość. Zaproponowałam kupno mieszkania, na które rzekomo brakowało nam wkładu własnego. Zgodził się na kredyt. Miał go trzymać „pod ręką”, w pudełku w szafie.

Dzień później zabrałam syna, pieniądze i… wyszłam. Bez pożegnania.

Telefon rozdzwonił się wieczorem.
— Gdzie są pieniądze? — pytał spanikowany. — Zniknęły! To na pewno ta kobieta, ta… ona mnie okradła!

Wysłuchałam go do końca. Z trudem powstrzymując uśmiech.
— Zrobiłeś z niej priorytet. To może zapytaj ją, gdzie twoje oszczędności.

Do perfekcji odegrałam rolę skrzywdzonej. Krzyk. Płacz. Wyrzuty. A potem?
Wyrzuciłam go z domu.

Nie wiedział, że to już nawet nie był jego dom.

W międzyczasie wynajęłam mieszkanie w Krakowie. Zaczęłam od nowa. Skromnie, ale bezpiecznie. Pieniądze z „pudełka” wystarczyły na pierwsze miesiące. A spokój — był bezcenny.

Następnego dnia wrócił. Z kwiatami. Ze łzami. Z błaganiem.
A ja podałam mu… orzeczenie rozwodowe.

Zrobił awanturę. Krzyczał, że sobie nie poradzę, że zginę bez niego, że będę błagać, by wrócił.
Nie odpowiedziałam. Zamknęłam za nim drzwi. Z cichym kliknięciem.

Później dowiedziałam się, że jego kochanka szybko zniknęła z horyzontu. Gdy tylko zorientowała się, że „jej rycerz” został z długiem i bez domu — odwróciła się plecami.

A on?
Zamieszkał z matką. Z żalem. Z samotnością. I z listą długów, które wziął „dla naszej przyszłości”.

A ja?

Mam swoją teraźniejszość. Bez niego. Z dzieckiem, z cichym mieszkaniem, z planami.
Oddycham. Śpię spokojnie. I wiem jedno — nie przegrałam.

Zemsta nie zawsze jest aktem złości. Czasem jest aktem wolności.

Wygrałam. I nie żałuję ani chwili.

Advertizement