Proponuje, żebym zamieszkała w jego rodzinnym domu, ale nie chcę stać się służącą dla jego rodziny.

Nazywam się Zosia Kowalska, mam 26 lat. Z moim mężem, Krzysiem, jesteśmy małżeństwem od prawie dwóch lat. Mieszkamy w Łodzi, w małym, ale przytulnym mieszkanku, które odziedziczyłam po babci. Na początku było fajnie – Krzyś nie miał nic przeciwko temu, by żyć w moim mieszkaniu. Wydawało się, że wszystko nam odpowiada. Jednak ostatnio, jak grom z jasnego nieba, oznajmił: „Czas, żebyśmy przeprowadzili się do mojego rodzinnego domu, tam jest więcej przestrzeni. Kiedyś będą dzieci – będzie gdzie się rozbiegać”.

Advertizement

Problem w tym, że nie chcę mieszkać z jego hałaśliwą rodziną. Nie zamierzam zamieniać swojego spokojnego mieszkania na dom pełen patriarchalnych zasad, gdzie nie będę żoną, tylko darmową siłą roboczą.

Pamiętam, jak po raz pierwszy odwiedziłam ich dom. Ogromna posiadłość na przedmieściach, z przestrzenią, która wydawała się nie mieć końca. W domu mieszkali jego rodzice, młodszy brat Krzysia, Tomek, jego żona Ewa i ich dzieci. I zaraz po przekroczeniu progu poczułam, że znam już swoje miejsce – kobieta ma stać przy kuchni, a mężczyźni siedzą przed telewizorem. Zanim zdążyłam rozpakować torbę, teściowa już wcisnęła mi nóż do ręki, każąc pokroić sałatkę. Bez słowa „proszę” czy „jeśli możesz” – po prostu rozkaz.

Podczas kolacji patrzyłam, jak Ewa biega tam i z powrotem, nie śmiejąc się sprzeciwić teściowej. Każda jej odpowiedź to tylko uśmiech i skinienie głowy. Wiedziałam wtedy jedno: nie chcę takiego życia. Nie jestem cichą Ewą i nigdy nie będę.

Kiedy z Krzysiem postanowiliśmy wrócić, teściowa rzuciła:

– A kto pozmywa naczynia?

Odpowiedziałam jej od razu:

– Za gości sprząta gospodarz. Jesteśmy w gościach, nie na etacie.

Potem zaczęło się oburzenie. Nazwano mnie niewdzięczną, bezczelną, zepsutą miejską dziewczyną. A ja tylko patrzyłam i wiedziałam: tu nigdy nie będzie dla mnie miejsca.

Krzysiu wtedy mnie wspierał, więc wyjechaliśmy. Pół roku było spokojnie. Z rodziną kontaktował się sam, a ja trzymałam się z daleka. Ale potem zaczęły się rozmowy o przeprowadzce. Najpierw subtelne aluzje, później coraz bardziej natarczywe.

– Tam jest przestrzeń, tam jest rodzina – powtarzał. – Mama pomoże ci z dziećmi, będziesz miała czas na odpoczynek. A twoje mieszkanie wynajmiemy – będzie dodatkowy dochód.

– A praca? – zapytałam. – Nie rzucę wszystkiego, żeby przenieść się na wieś, 40 km od miasta. Co ja tam będę robić?

– Nie musisz pracować – wzruszył ramionami. – Urodzisz dzieci, zajmiesz się domem, jak każda kobieta. Kobieta powinna być w domu.

To był moment, który przelał czarę goryczy. Jestem kobietą z wykształceniem, karierą, mam własne ambicje. Pracuję jako redaktorka i kocham swoją pracę. Wydarzyłam to wszystko sama, a teraz mam siedzieć w domu i zajmować się tylko dziećmi? Gdzie w tym moja wartość?

Rozumiem, że mój mąż jest produktem swojego środowiska. W jego rodzinie synowie są kontynuatorami rodu, a żony to intruzki, które mają milczeć i dziękować, że w ogóle mogą zasiąść przy stole. Ale ja nie zamierzam milczeć.

Powiedziałam Krzysiowi wprost:

– Albo żyjemy osobno i szanujemy swoje granice, albo wracasz do swojej rodziny bez mnie.

Obraził się. Stwierdził, że niszczę rodzinę. Że w jego rodzie nie wypada, by synowie mieszkali „na cudzym terytorium”. A mnie to nie obchodzi. Moje mieszkanie nie jest cudze, a moje zdanie ma znaczenie.

Nie chcę rozwodu. Ale nie zamierzam żyć w jego rodzinnym klanie. Jeśli nie porzuci pomysłu, żeby osadzić mnie pod skrzydłami jego matki, spakuję walizkę. Bo lepiej być samą, niż ciągle na drugim miejscu – po jego rodzinie.

Advertizement