„Jaka straszna żona ma twój syn!” – szepnęła do mnie sąsiadka. Jednak potem wydarzyło się coś, co na zawsze uciszyło jej słowa…
Kiedy wróciłam z Soczi, gdzie byłam na skromnej ceremonii ślubnej syna, serce moje śpiewało. Nie z powodu wystawnych bankietów czy hucznej zabawy, lecz dlatego, że widziałam — Kołia był szczęśliwy, a jego Olga to ciepła, pełna dobra i światła osoba. Ich ślub był skromny, rodzinny, odbył się w domowym zaciszu. Dla nich liczyły się prawdziwe uczucia, a nie błyskotki i pozory.
Wróciłam do naszej wioski pod Riazańskiem, gdzie każdy krok jest obserwowany. Ledwo postawiłam czajnik, gdy na progu pojawiła się Arina Pietrowna — sąsiadka znana z tego, że zawsze wtrąca się w cudze sprawy.
— No i jak wesele? Widziałaś suknię panny młodej? Dużo gości?
— Nie było wesela. Tylko cywilny ślub i kolacja w gronie najbliższych.
— Co, szkoda kasy? Mój Wadik bawił się na trzysta osób w „Złotym Jabłku”!
Milczałam. U niej Wadik to już czwarty ślub, a ona nie przestaje chwalić się wystawną imprezą, na której nawet nie była. A jej syn pojawia się rzadko, raz na kilka lat.
— Za to mój syn ma prawdziwą miłość. Bez blichtru, ale od serca.
— A kim jest twoja synowa? Pracuje w ogóle?
— Jest pielęgniarką. Poznali się na statku, bo Kołia studiował na nawigacji.
— No proszę… i tak ją porzuci. Nie pasuje mu.
Te słowa ścisnęły mi serce. Nie sprzeczałam się, tylko zamknęłam drzwi. Od tamtej pory prawie się nie odzywałyśmy.
Minęło pół roku. Kołia skończył kontrakt i razem z Olgą wprowadzili się do mnie. Cieszyłam się, że rodzina jest razem. Olga podjęła pracę w miejscowym szpitalu, Kołia zaczął pracować w warsztacie. Żyli w zgodzie, urządzali wspólnie dom.
Jednak Arina Pietrowna nie dawała za wygraną. Wciąż wpadała z „dobrymi radami”:
— No i jaką potworną żonę twój syn znalazł! Blizna na całej twarzy — piękność! Twój chłopak to klasa sama w sobie, a obok ta…
— To jest jego miłość! — przerwałam stanowczo. — I, nawiasem mówiąc, człowiek o złotym sercu!
Blizna Olgi była widoczna, ale jej dusza promieniała tak mocno, że cała wieś to odczuła. Była pielęgniarką z powołania — czy nocą, czy podczas złej pogody — zawsze gotowa pomóc.
I wtedy wydarzył się cud.
Późnym wieczorem zapaliła się stara stodoła przy szpitalu. Ludzie zbiegli się z różnych stron. Nagle usłyszano krzyk:
— Tam zostało dziecko! Dziewczynka!
Olga bez namysłu wbiegła w ogień. Po chwili wybiegła z pięcioletnią Nastią na rękach, a za nimi zawalił się dach. Uratowała ją w ostatniej chwili.
Tej nocy nawet Arina Pietrowna zamilkła.
Olga czuwała przy łóżku Nastii do rana. Dziewczynka wdychała dym, ale przeżyła. Rodzice, przez łzy, dziękowali:
— Uratowałaś to, co najcenniejsze…
— Kiedyś i mnie uratowano — cicho powiedziała Olga. — W latach dziewięćdziesiątych, w Czeczenii. Nasz dom został zbombardowany. Miałam wtedy siedem lat. Wynieśli mnie rosyjscy żołnierze. Jeden z nich zginął, ale oddał mi swój krzyżyk noszony przy ciele. Zawsze go noszę.
Zdjęła krzyżyk. Dziadek Nastii, Nikołaj Siemionowicz, nagle pobladł:
— To… mój krzyż. Dałem go swojemu synowi. Zginął na wojnie…
Łzy spłynęły po jego twarzy. Przez trzydzieści lat nie wiedział, jak zginął jego syn. Okazało się, że ratował tę dziewczynkę. A teraz ta sama dziewczynka uratowała jego wnuczkę…
— To twoja córka — powiedział do Olgi. — Zasłużyłaś na nią.
Miesiąc później pojechaliśmy na grób tego żołnierza. Nikołaj Siemionowicz stał milcząco, trzymając w rękach kwiaty. Łzy nie były z bólu, lecz z wdzięczności za ujawnienie prawdy.
A Arina Pietrowna nawet nie odważyła się podejść. Tylko zza płotu obserwowała wydarzenia.
Prawda jest taka, że dobroć i odwaga są ważniejsze niż wygląd. Blizna może być znakiem bohaterstwa. A miłość syna — nie tematem do plotek sąsiadów.
Taka jest moja „straszna” synowa — najlepsze, co spotkało naszą rodzinę.