Wolność jest bezcenna, a pieniądze tracą na wartości w jej obliczu.

W czerwcu się rozwiodłam. Mój mąż zamknął za sobą drzwi, idąc do kobiety, która według niego była „młodsza i atrakcyjniejsza”. Szczegóły straciły już znaczenie. Patryk, mój były, przed ślubem był ideałem – kwiaty, romantyzm, czułe słowa. Ale po ślubie obraz tego „idealnego męża” zaczynał blaknąć, a rzeczywistość okazała się czymś zupełnie innym. Nie było nic drastycznego, ale jedna drobnostka zatruwała nasze życie. Zaczął liczyć pieniądze. I to w sposób, który można by określić wręcz sadystycznym.

Advertizement

Jego pensja była o tysiąc złotych wyższa niż moja – to dawało mu poczucie, że jest „żywicielem rodziny”, a mnie traktował jak służącą do domowych obowiązków. Wydatki rozliczał na swój sposób. Zakupy „dla domu” były jego łaską. „Dla domu” – to samochód na raty, który kosztował 800 zł miesięcznie, a który zabierał mnie do sklepu raz w tygodniu. „Dla domu” – firany, patelnie, remont kuchni. „Dla mnie” – ubrania dla dziecka, zabawki, opłata za przedszkole i wizyty u lekarza dla syna. „Dla mnie” – rachunki, bo to ja je płaciłam. A skoro ja płaciłam, to to były moje wydatki. W oczach Patryka i jego rodziny byłam „czarną dziurą”, pochłaniającą cały budżet. Zarabiałam mniej, ale wydawałam wszystko, co on zarabiał. Co miesiąc z ironią pytał: „Ile zostało pieniędzy?”. Pieniędzy, rzecz jasna, nigdy nie zostawało.

W ostatnim roku małżeństwa jego ulubionym powiedzeniem było: „Muszę cię ograniczyć, za dużo chcesz”. I rzeczywiście ograniczał. Najpierw ustaliliśmy, że zostawiamy sobie po 400 zł, a reszta idzie do wspólnego budżetu. Potem stwierdził, że zabiera różnicę w naszych zarobkach, zostawiając sobie 1000 zł, a mi 400. W końcu zmniejszył swój wkład o kolejne 400 zł, mówiąc: „Twój krem za 50 zł to luksus, a ja mydłem się obchodzę”. Ostatecznie zostawiałam na dom, jedzenie, raty i dziecko 2200 zł: 800 od niego i 1400 od mnie. Ale to wciąż nie wystarczało. Zrezygnowałam z odkładania swoich 400 zł, wpłacając całą pensję – 1800 zł – do wspólnego budżetu. Żyłam od jednej premii do drugiej, słuchając, jak to on mnie „utrzymuje” i jak jeszcze bardziej ograniczy moje „zachcianki”. Materialistka, niby.

Dlaczego nie rozwiodłam się wcześniej? Byłam głupia. Wierzyłam w to, co mówił on, jego matka, a nawet moja własna mama. Myślałam, że to prawda: nie umiem gospodarować, a on mnie utrzymuje. Chodziłam w starych ubraniach, oszczędzałam każdą złotówkę, łykałam tabletki przeciwbólowe, odkładając wizytę u dentysty – bo publiczna przychodnia była zamknięta, a na prywatną nie było pieniędzy. Patryk tymczasem wydawał miesięcznie 1400 zł na swoje „fanaberie”: nowy telefon, markowe buty, drogie nagłośnienie do auta. I chwalił się, jak „mądrze zarządza budżetem”.

I oto – rozwód. Mój „żywiciel” odfrunął do tej, która nie ceruje swetrów, maluje usta, chodzi na siłownię i nie martwi się tym, jak wyżywić rodzinę za grosze. Płakałam w nocy. Jak sobie poradzę sama z dzieckiem? Zacisnęłam zęby, patrząc z przerażeniem w przyszłość.

Ale przyszła wypłata. I – o dziwo! – na koncie zostały pieniądze. Dużo pieniędzy. Wcześniej w tym momencie zwykle sięgałam po kartę kredytową. Potem nadszedł zaliczka, i było jeszcze lepiej. Usiadłam, otarłam łzy, wzięłam notes i zaczęłam liczyć. Przychody, wydatki – wszystko w punktach. Tak, jego pensja, a raczej te nędzne 800 zł, „zniknęły”. Ale zniknęła też rata za auto – 800 zł. Na jedzenie zaczęłam wydawać połowę mniej. Nikt nie narzekał, że kurczak to nie mięso, nie domagał się steków, tłustego barszczu czy drogich wędlin. Nikt nie krzywił się na ser za 10 zł, żądając „porządnego” za 30. Nie trzeba było kupować piwa, słodycze nie znikały w mgnieniu oka. I nikt nie mówił: „Twoje kotlety to niewypał, zamów pizzę”.

Wyleczyłam zęby! Boże, zrobiłam to! Wyrzuciłam stare ubrania, w których wstyd było odbierać syna z przedszkola, i kupiłam proste, ale nowe rzeczy. Poszłam do fryzjera po raz pierwszy od sześciu lat. Po rozwodzie Patryk zaczął płacić alimenty – 500 zł, które wystarczają na przedszkole i basen. Przed świętami „wspaniałomyślnie” dorzucił 200 zł ponad alimenty, pisząc: „Kup dziecku owoce i porządny prezent, nie waż się wydać na siebie, znam cię”. „Na siebie” – rozbawił mnie. Ja, upojona wolnością i gotówką w portfelu, kupiłam synowi wszystko, o czym marzył: niedrogi mikroskop, zestaw Lego, smartwatch. Z premii odnowiłam jego pokój. Na Gwiazdkę podarowałam dużą klatkę z chomikami i pełnym wyposażeniem.

W listopadzie zgodziłam się na awans, o którym wcześniej bałam się myśleć. Więcej pracy? A jak zdążę z domem? Ale zdążam. Nie muszę godzinami stać przy kuchni, lepiąc pierogi („Utrzymuję cię, żebyś jadła sklepowe?”). Nikt nie nazywa mnie utrzymanką, nie dręczy nerwów. Tylko była teściowa zagląda, by „zobaczyć wnuka”, fotografując lodówkę i remont, pewnie dla raportu synowi.

Teraz leżę na kanapie, jem mango, patrzę, jak syn karmi chomiki, pytając: „Dobrze nasypałem? A wody wystarczy? A marchewkę tak pokroić?” I jest mi tak spokojnie. Bez Patryka i jego pieniędzy. Tak, musiałam sprzedać babcine domki we wsi, by wykupić jego część mieszkania. Ale wolność i spokój – są tego warte.

Advertizement