Praskowia i mężczyźni – historia, która mogła zdarzyć się tylko na wsi
Nie miała Praskowia szczęścia do chłopów. Aż żal patrzeć.
Pierwszy raz za mąż wyszła jeszcze jako dziewczyna, ledwo dorosła. Jej wybranek, Egor, był jak z obrazka — pracowity, silny, uczciwy. Umiał zbudować dom, upolować zwierzynę, złowić rybę… Wioska mówiła, że taki facet to dar od samego Boga.
Mieszkali razem w zgodzie. Bez krzyków, bez sporów. Ludzie z obu rodzin pomagali im, jak tylko mogli — wybudowali im porządną chałupę, a resztę młodzi już urządzali sami. Praskowia miała solidne wiano — była jedyną córką między czterema braćmi, najmłodsza, oczko w głowie matki. Ta zbierała dla niej przez lata — od lnianej pościeli po miedziane garnki.
Pięć lat trwało ich szczęście. W tym czasie urodziła się córka — ciemnowłosa, z błyskiem w oku, cała w ojca. Egor marzył o synu, a kiedy Praskowia znowu była brzemienna, wydarzyło się nieszczęście. Egor poszedł do lasu na polowanie i… przepadł.
Znaleźli tylko jego strzelbę. Czy rozszarpał go niedźwiedź, czy zginął w mokradłach — nikt nie wiedział. A Praskowia, zdruzgotana, nie donosiła ciąży. Dziecko przyszło na świat zbyt wcześnie i odeszło niemal natychmiast.
W jednej chwili została sama. Bez męża, bez syna. Z małą córeczką na rękach i bólem, który dławił jak mróz w styczniu.
Drugi raz – i znów zawód
Pięć lat trwała w samotności, zanim na horyzoncie pojawił się Matwiej — chłop z sąsiedniej wioski. Niby porządny, niby spokojny. Praskowia nie zastanawiała się długo — była zmęczona samotnością i codziennym dźwiganiem wszystkiego na barkach. Chciała kogoś, kto poda wiadro, przybije deskę, ogrzeje zimą.
Ale sielanka nie trwała długo. Matwiej miał słabość do wódki — i to nie od święta, nie po pracy. Jemu wystarczał byle pretekst. Z dnia na dzień stawał się coraz bardziej nie do zniesienia.
Praskowia nie czekała, aż zniszczy jej życie. Wyrzuciła go z domu bez żalu. Obiecywał poprawę, klękał, przysięgał, ale ona już wiedziała — z pijakiem jej nie po drodze.
Codzienność bez mężczyzny
Została znowu sama. Chałupa, dziecko, praca w kołchozie, zwierzyna, ogród. Czasem pomagali bracia, ale w gruncie rzeczy wszystko dźwigała sama. A o mężczyznach — nawet nie chciała słyszeć.
Lata płynęły jak woda w rzece. Córka dorosła, wyszła za mąż i przeprowadziła się do innej wsi. Praskowia została zupełnie sama. Ale nie narzekała — pracy było tyle, że nie miała kiedy myśleć o samotności.
Zima, która wszystko zmieniła
Zima przyszła surowa i wietrzna. Śnieg zasypał drogi, wiatr wył w kominie, a piece musiały huczeć od rana do nocy. Bracia przywieźli drewna, więc Praskowia mogła grzać się bez wyrzutów. Nie znosiła zimna – odkąd pamięta, wystarczyło lekkie zawianie, by już marzła.
Tego wieczoru też napaliła piec do czerwoności. Było ciepło, przytulnie. Kot — znaleziony kiedyś przy drodze i nazwany po prostu „Kis-Kis” — właśnie wyszedł na podwórze. Pies, Polkan, najchudszy z miotu sąsiadki, którego Praskowia przygarnęła z litości, drzemał przy piecu. Rosły z niego niezły byczek, choć wciąż miał szczenięce łobuzerstwo.
Nagle – skrobanie w drzwi.
Nie pukanie. Skrobanie.
Praskowia pomyślała, że to kot. Ruszyła otworzyć, ale przy progu zatrzymał ją groźny warkot Polkana. On tak kota nigdy nie witał. On czuł kogoś obcego.
Praskowia poczuła niepokój, ale otworzyła drzwi… i zamarła.
Na progu stał mężczyzna. Zasypany śniegiem, z przymarzniętym do rzęs oddechem, ledwo żywy.
Bez słowa zaciągnęła go do izby. Pół nocy trwało, nim udało się go ogrzać. Mężczyzna miał gorączkę, bredził, kaszlał. Przez pierwsze dni Praskowia myślała, że nie przeżyje. Ale na trzeci dzień — zaczął wracać do siebie.
Nieoczekiwany gośćNazywał się Stepan Grigorjewicz. Przyjechał z daleka, z wioski zwanej Wolczanka. Jechał po zapłatę za wykonaną pracę, ale zabłądził. I pewnie zamarzłby w drodze, gdyby nie Praskowia.
Chciał szybko się zebrać, by nie być ciężarem. Ale Praskowia tylko pokiwała głową: — A dokąd ty, jak ledwo stoisz?
Został.
Po dwóch tygodniach mógł już wyjść na podwórko, trochę popracować. I choć było mu głupio, to w głębi duszy czuł smutek na myśl o wyjeździe. Bo nikt go nigdzie nie czekał. Bo dom bez kobiecej ręki to tylko cztery ściany. Żona zmarła dawno, a on sam — zapomniał już, jak to jest wracać do ciepła i zapachu świeżych pierogów.
Coś więcej niż wdzięczność
A u Praskowii było ciepło. Było życie. Dom. Porządek. Zapach świeżych bułek i zupy. I coś jeszcze – coś, co Stepan czuł coraz mocniej.
Z wdzięczności zaczął naprawiać, co mógł. Płot, zawiasy, ścieżkę. A Praskowia patrzyła i w sercu robiło jej się cieplej.
Wieczorem, gdy siadali do kolacji, spojrzenia zaczęły się wydłużać. Ona odgrzebała dawno schowane ubranie. Ubrała nowy fartuch uszyty przez córkę. Uczesała włosy. Czuła się… kobieco.
A Stepan patrzył na nią jak na królową.
I wtedy powiedział:
— Jutro ruszam. Trzeba mi jechać po te pieniądze, co miałem odebrać.
Praskowia jakby opadła z sił. Nie śmiała go prosić, by został. Ale serce ścisnęło się boleśnie.
Stepan zauważył to. I dodał:
— A może na kolację wrócę. Jak zdążę. Jeszcze powiedz, czego ci potrzeba z miasteczka, to ci przywiozę. Bo nie wiadomo, kiedy znowu się gdzieś wybiorę.
Wstał i poszedł odśnieżyć ostatni kawałek ścieżki. A Praskowia została w kuchni z otwartymi ustami.
Potem ruszyła krzątać się po izbie, pakując mu dobojek z jedzeniem. Z uśmiechem. Z czułością.
Bo nagle zrozumiała.
To nie była tylko wizyta. To było męskie słowo. I cicha nadzieja, że może jednak… wróci.