— Zapakowałam wam resztki, jak zawsze lubicie! Przyjeżdżacie do nas na działkę właśnie po to, prawda, a nie po to, żeby pomóc?

Lena stała przy oknie kuchennym i patrzyła, jak po ścieżce do działki powoli zbliża się nowy, błyszczący jeep. Widać było, że ledwie wyjechał z salonu, a jego numer rejestracyjny był z Moskwy. Nieświadomie porównała go do swojej starej „dziewiątki”, która od dawna wymagała remontu.

Advertizement

— Przyjechali — powiedział Sergei, wychodząc z sauny. — Witajmy ich?

Lena milcząco skinęła głową i poprawiła włosy. Była piątkowa wieczór, godzina 19. Dopiero co wróciła z pracy, zdążyła podlać pomidory, przygotować świeżą sałatkę, podgrzać wczorajsze paszteciki, które piekła prawie do północy.

A rano, kiedy Sergei głęboko spał, Lena wymknęła się na działkę, by podwiązać pomidory, które zaczęły opadać pod ciężarem owoców.

Z samochodu terenowego wysiedli znani goście: Swieta, siostra Sergeia, Władek, jej mąż, oraz ich syn Alosza — wysoki, chudy dwudziestopięciolatek, który zawsze sprawiał wrażenie, że nic go nie obchodzi.

— Lenochka! — zawołała Swieta, jeszcze z progu, machając małą torbą z lokalnego sklepu. — Przyjechaliśmy! Pomożemy w ogrodzie! Plewić grządki, ziemniaki okopać!

Lena ledwie powstrzymała się od uśmiechu. Z wielkości torby można było przypuszczać, że zmieszczą się w niej co najwyżej dwie butelki wody lub paczka ciastek.

— Cześć, Sergei! — Władek uścisnął szwagra. — Jak się sprawy mają na waszej „fazendzie”? Plony zadowalają?

— W porządku, wszystko dobrze, — odpowiedział Sergei, lekko speszony. Zawsze czuł się niekomfortowo, gdy Władek nazywał ich działkę „fazendą”. Władek mieszkał w nowoczesnym bloku, miał przestronną trzypokojową kawalerkę, a teraz, jak widać, pozwalał sobie na nowego jeepa.

— Cześć wszystkim, — ziewnął Alosza. — Mamo, zostajemy tu długo? Mam ważne spotkanie z chłopakami.

— Alosza, przestań! — Swieta szturchnęła syna łokciem. — Umówiliśmy się, że pomożemy wujkowi Sergeiowi i cioci Lenie, a potem odpoczniemy na świeżym powietrzu!

Lena patrzyła na tę rodzinną scenę i czuła, jak jej wnętrze się kurczy. „Pomoc”… jak za każdym razem, gdy Swieta przez pół godziny grzebała w grządkach, a potem cały dzień spędzała w hamaku, czytając magazyny. Albo jak Władek „pomagał” — kosił trawę przez 15 minut, a potem ogłosił, że ma rwę kulszową.

— Proszę, wchodźcie, stół już nakryty, — powiedziała Lena, uśmiechając się szeroko, prostując plecy.

Podczas kolacji rozmowa potoczyła się według znanego scenariusza. Swieta chwaliła pomidory („Jakie słodkie! W sklepie takich nie kupisz — są drogie i niesmaczne”), Władek zachwycał się ziemniakami („Młode! Rozpływają się w ustach!”), a Alosza metodycznie pochłaniał wszystko, jakby miał do wykonania misję.

— Lena, a te paszteciki z czym? — zapytała Swieta, sięgając po trzecią sztukę. — Takie pyszne!

— Z kapustą i jabłkami, — odpowiedziała Lena, nalewając herbatę. — Wczoraj piekłam.

— Ojej, jak dawno czegoś takiego nie jadłam! W domu nie mam czasu na nic. To praca, to Alosza…

— Mamo, po co ja tu jestem? — zapytał oburzony Alosza. — Ty po prostu nie umiesz piec.

— Alosza! — Swieta udawała obrażoną.

— No dobrze, — powiedział Władek, machając ręką, — nie obrażaj się. Nie każda jest urodzoną gospodynią. A Lenka to złote rączki! Gotuje, dba o ogród, utrzymuje porządek w domu. Na nią cała nadzieja!

Lena prawie zakrztusiła się herbatą. „Na którą cała nadzieja” — jakby była darmowym cateringiem, dostarczanym do domu.

— Tak, — dodała Swieta, — przyjechaliśmy, żeby pomóc! Jutro od rana zabierzemy się do pracy. Choć długo na słońcu nie wytrzymam — skóra wrażliwa. Ale w cieniu coś zrobię.

— A ja spodnią część będę oszczędzać, — dodał Władek. — Ale radą pomogę. Mam więcej doświadczenia — wychowałem się na wsi, znam się na tym.

Lena mentalnie przewróciła oczami. Władek dorastał w zwykłej wsi, nie na głębokiej prowincji, i ostatni raz trzymał łopatę dziesięć lat temu, kiedy pomagał teściowej przesadzać kwiaty. Potem przez tydzień narzekał na plecy.

— No dobrze, czas spać, — powiedział Sergei, wstając od stołu. — Jutro rano wstajemy.

— Rano? — zapytał Alosza. — O której?

— O 6:30, — odpowiedziała Lena. — Trzeba podlać, zanim będzie gorąco.

Alosza szeroko otworzył oczy:

— O siódmej?! Na serio? A mogę jeszcze pospać? Głowa mnie boli po drodze.

— Oczywiście, Aloszka, — zgodziła się natychmiast Swieta. — Śpij. My sobie poradzimy.

Lena milczała. Wiedziała, że o 6:30 będzie podlewać sama, jak zawsze. A o siódmej, gdy goście wstaną, już będzie musiała nastawić czajnik.

I tak się stało. O 6:30 Lena wyszła z domu cicho, z konewką w ręku. Poranek był świeży, idealny czas na podlewanie. Ostrożnie omijała każdą grządkę, starając się podlać każdy pomidor, każdy ogórek. Zajmowało jej to około półtorej godziny, ale wieczorem mogła być spokojna o plony.

Kiedy o 9:00 goście w końcu się obudzili, Lena już smażyła jajecznicę i kroiła świeże ogórki.

— Ojej, Lenochka, — ziewając, weszła do kuchni Swieta, — jak mogliśmy zaspać! Powinniśmy pomóc!

— Nic się nie stało, — odpowiedziała Lena, machając ręką. — Dałam radę sama.

— Oczywiście, da sobie radę! — Władek usiadł przy stole. — U nas to gospodyni to prawdziwy skarb! A gdzie śniadanie?

Podczas śniadania znów zaczęły się pochwały. Swieta zachwycała się ogórkami („Prosto z grządki! Chrupią!”), Władek chwalił jajecznicę („Świeże jajka — zupełnie inny smak!”), a Alosza, przeżuwając, nagle zapytał:

— Ciociu Leno, mogę zabrać trochę marynaty? W akademiku takich nie kupisz.

— Jakiej marynaty? — zapytała Lena.

— No, ogórków, pomidorów. Macie przecież w piwnicy słoiki.

Lena poczuła, jak napięcie rośnie w jej głowie.

— To… to na zimę, — odpowiedziała ostrożnie.

— Tak, — kiwnął głową Alosza, — tylko kilka słoiczków. Nie dla mnie, dla dziewczyny chcę pokazać, jakie masz pyszne ogórki.

— Jakiej dziewczyny? — zapytała Lena.

— No, twojej, — wzruszył ramionami. — Ty jak babcia dla mnie. Rodzinna.

Swieta zachwyciła się i zaczęła wzdychać:

— Ojej, jak cię kocha! — Swieta popatrzyła na syna. — Oczywiście, bierz, Aloszka. Lena nie jest chciwa, prawda, Len?

Lena milczała. Co innego miała zrobić?

Po śniadaniu wszyscy wyszli do ogrodu. Swieta wzięła motykę i zaczęła „plewić” — czyli grzebać nią między roślinami marchwi, przy tym gadając bez przerwy:

— Ojej, jaka gęsta marchewka! A kapusta już taka duża! A cukinie jakie soczyste! Można jedną spróbować?

— Tak, oczywiście, — odpowiedziała cicho Lena.

Swieta od razu ścięła jedną cukinię.

— Ojej, jaki ciężki! Władek, podejdź, zobacz!

Władek, który przez ostatnie pół godziny „pomagał” Sergeiowi przy naprawie ogrodzenia (czyli stał obok i opowiadał o pracy), podszedł do żony.

— Fajna cukinia! A drugi można też wziąć? — zapytał, wskazując na sąsiedni owoc.

— Po co dwa? — zapytała Lena.

— Jeden zabierzemy mamie Swiety, — wyjaśnił Władek. — Zawsze pyta, jak tam na działce. Pokażemy jej, że mamy plony!

„Na działce”, — powtórzyła w myślach Lena. „Jakby to była ich działka. Jakby to oni tu mieszkali”.

Motyka w jej rękach lekko zadrżała.

— Lena, a mogę zobaczyć maliny? — zapytała Swieta.

— Tak, już dojrzały. W malinach.

Lena wiedziała, czym to się skończy. Ale co miała powiedzieć? Nie wypadało odmówić.

W malinach Swieta zachwycała się na całego:

— Ojej, jakie duże! I takie słodkie! — jagody znikały jej prosto w ustach. — Lena, mogę zabrać trochę dla Aloszy na drogę?

— Bierzcie, — odpowiedziała Lena, powściągliwie.

„Trochę” szybko zamieniło się w dwie litrowe butelki. Swieta zbierała z takim zapałem, jakby to były złote jagody:

— Takiej w sklepie nie kupisz! Ekologiczna! I ile witamin!

Alosza, leżący w cieniu pod drzewem, spojrzał na nich z telefonem w ręku.

— Mamo, kiedy wracamy do domu?

Do obiadu praca była zakończona. Swieta zmęczona malinami, Władek — naprawą ogrodzenia, a Alosza głodny po dwóch godzinach leżenia.

— No co, co mamy na obiad? — zapytał Władek, siadając do stołu.

Lena podała okroszkę, którą przygotowała rano, podczas gdy goście spali. Ziemniaki z koperkiem, świeża sałatka, paszteciki z jabłkami — wszystko było gotowe wcześniej, jak zawsze.

— M-m-m, — zamknął oczy Władek, próbując okroszkę. — Domowy kwas! U nas w domu tylko sklepowy.

— Tak, — podchwyciła Swieta. — Pracujemy dużo. Odpoczywamy tylko w sierpniu. A wy w sierpniu będziecie tutaj?

— Tak… — odpowiedziała ostrożnie Lena. — A co?

— Myślimy, żeby przyjechać. Na tydzień. Odpoczniemy od miasta.

Lena niemal zamrugała oczami.

— Na tydzień?

— No tak! Tutaj taki piękny zapach, tyle ciszy! Nie będziecie mieli nic przeciwko? Jesteśmy rodziną!

Lena spojrzała na Sergeia. On tylko westchnął i wrócił do jedzenia.

— No… zastanowimy się — powiedziała cicho.

— Co tu myśleć! — machnął ręką Władek. — Na pewno przyjedziemy! Pomożemy w zbiorach. Ziemniaki wykopać, jabłka zerwać. Prawda, Alosza?

Alosza nie patrząc na nich, burknął:

— Tak, jeśli czas pozwoli.

Po obiedzie wszyscy rozeszli się odpoczywać: Swieta z Władkiem poszli do domu, Alosza z powrotem położył się pod jabłonią. Lena zmywała naczynia, myśląc, że teraz znów trzeba iść do ogrodu, do tych samych grządek, które nie zdążyła ogarnąć z powodu gotowania dla nich.

Sergei podszedł i po chwili powiedział niepewnie:

— Może poprosimy ich o pomoc? Choćby na godzinkę?

Lena wytarła ręce i spojrzała na niego. W jego oczach widać było winę i bezradność.

— Poproś, — odpowiedziała zimno. — Będzie ciekawe, co odpowiedzą.

Sergei poszedł do domu. Wrócił po kilku minutach sam.

— Swieta mówi, że ciśnienie jej skoczyło od słońca. Władek twierdzi, że spina go plecy. A Alosza… Alosza dalej śpi.

Kiedy wieczorem zrobiło się chłodniej, goście wstali i postanowili „pomóc” — czyli zabrać kilka jagód na drogę. Swieta chwyciła kilka słoików i poszła po porzeczki. Władek udał się do piwnicy „sprawdzić zapasy”. A Alosza, budząc się, zażądał kolacji.

— Lena! — krzyknęła Swieta z ogrodu. — Można trochę czarnej porzeczki?

— I czerwonej też bierz! — dodał Władek z piwnicy. — I tak nic nie kupisz!

Lena stała przy kuchence, smażąc ziemniaki, a w domu pachniało koperkiem i cebulą. Kiedyś ten zapach ją uspokajał, przypominał dom. Teraz każdy dźwięk, każdy krzyk z ogrodu wywoływał tylko napięcie w jej skroniach.

Przy kolacji rozmowa wróciła do planów na jutro.

— Myślę, że po śniadaniu wyjedziemy, — powiedziała Swieta. — Alosza już się martwi, że na coś spóźnimy się.

— Szkoda, — powiedział Władek. — Dopiero zaczęliśmy pomagać, a już wyjeżdżamy.

Lena prawie zadławiła się ziemniakami. „Zaczęli pomagać”…

— Nie martwcie się, — pocieszyła Swieta, — w sierpniu przyjedziemy na dłużej. To na pewno pomożemy. Prawda, Len?

Lena milcząco kiwnęła głową. Jak zawsze. Jak zwykle.

Rano, przed wyjazdem, zaczął się typowy proces pakowania. Swieta przeszukiwała lodówkę, Alosza nosił słoiki z piwnicy, Władek pakował torby pełne warzyw z ogrodu.

I wtedy Lena nie wytrzymała. Zebrała wszystkie resztki jedzenia — niedojedzone paszteciki, sałatkę, nawet trochę okroszki — i z napiętym uśmiechem powiedziała:

— Oto, zapakowałam wam resztki. Jak lubicie. W końcu przyjeżdżacie nie po to, żeby pomóc, prawda?

W zapadłej ciszy było słychać, jak bzyczała mucha nad słoikiem dżemu.

Wszyscy zamarli. Swieta stała z torbą w rękach, nie rozumiejąc, co się dzieje. Władek stał przy samochodzie z słoikiem ogórków. Alosza oderwał się od telefonu. Sergei pobladł.

— Lena, uspokój się, — próbował interweniować Sergei.

— NIE! — odpowiedziała stanowczo. — Teraz już nie będę milczeć! Piętnaście lat czekałam na to! PIĘTNAŚCIE LAT!

Znowu spojrzała na Swietę, która dalej trzymała torbę i głupio się uśmiechała, nie rozumiejąc, że właśnie nadchodzi burza.

— Po co wy w ogóle przyjeżdżacie do mnie? — zapytała Lena, mówiąc powoli i wy

raźnie. — Przypomnij mi, proszę.

Advertizement