Zwyczajne dzieciaki, takie jak wszystkie — tylko z trochę trudniejszym startem w życie.

„Nie jestem twoim dzieckiem” – powiedział. A jednak został.

Advertizement

– Ludka, mam kolejnego. Złapałem go na towarowym – młody, może z dziesięć lat. Twierdzi, że jedzie do ojca. Ugryzł mnie, mały drań. Masz tu papiery, podpisz.

– Imienia nie podał? – zapytała spokojnie kobieta w swetrze z wyciągniętymi rękawami.

– Nie. Patrzy jak wilk, zęby szczerzy. Ja nie wiem, jak ty z tymi… dzikuskami sobie radzisz. Masz ich tu jak w arce Noego.

– Nie dzikusy, tylko dzieci. Zwyczajne dzieci. Tylko z dzieciństwem już pożegnane. Wyobraź sobie, że twoi rodzice wychodzą z domu i nigdy nie wracają. Co byś czuł?

– Strach… chyba.

– No właśnie. I oni też się boją. Ale mocniej niż ty kiedykolwiek.

– Wypełniłaś papiery?

– Wypełniłam. Prowadź.

– A może do kina wieczorem?

– Smirnow, przestań. Trzy rozwody, piątka dzieci, a ty znowu zaczynasz?

– Nudzę się, Ludka…

– To może zbieraj znaczki, a nie dzieci.

– Ty jesteś dobra kobieta. Sama nie masz dzieci, a tu harujesz z cudzymi sierotami…

– Cisza. Wprowadzaj chłopaka.

Do pokoju weszli we dwóch. Jeden – masywny funkcjonariusz, wciśnięty w mundur jak ciasto w formę. Drugi – chłopiec w brudnej, rozdartej kurtce. Błękitne oczy, zmierzwiona grzywka, kolana obtarte. Szarpał się, wyrywał, warczał:

– Puść! I tak stąd wyjdę! Nie zostaję!

– Kogo ty nazywasz… ty mały…! – warknął policjant, unosząc rękę.

– Spokój, Smirnow. Twój słownik przekleństw jest coraz barwniejszy – rzuciła z przekąsem Ludmiła.

Kobieta i chłopiec spojrzeli na siebie – i uśmiechnęli się.

– Ludka, ten to dopiero zwinny. Ugryzł mnie kilka razy. Chyba się muszę zaszczepić na wściekliznę.

– Jeszcze raz ugryzę, grubasie! – syknął chłopiec.

– Co ty powiedziałeś?! Że kto gruby?!

– Spokojnie – przerwała Ludmiła. – Markiz Grubas to postać z książki Juliusza Verne’a. Nie czytałeś? Paspartu i Grubas – oblatali świat w osiemdziesiąt dni.

– Aaa, no tak! Czytałem… tylko zapomniałem. Dobra, lecę. Kino aktualne! Cześć, Ludka.

– Na razie.

Gdy drzwi się zamknęły, w pokoju rozległ się śmiech. Chłopiec śmiał się do rozpuku.

– Aleś go załatwiła! Ale dureń!

– Miło, że jesteśmy już na „ty”, ale ja jestem starsza. Wolałabym jednak trochę szacunku. Decyzja należy do ciebie.

– Przepraszam… pani.

– Nazywam się Ludmiła Pietrowna. A ty?

– Pikaś. Tak mówią.

– Lubisz rysować?

– Trochę. Ale ogólnie to jestem świr. I i tak stąd ucieknę.

– Drzwi są otwarte. Idź, nikt cię nie trzyma.

Chłopiec podszedł do drzwi.

– Teraz późna jesień. Zaraz zima. Daleko masz, skoro łapałeś się na towarowy. Zostań. Wypocznij, umyj się, zjedz coś. W cieple. A na wiosnę – droga wolna.

Zatrzymał się. Odwrócił powoli.

– Muszę do Magadanu. Tata wychodzi na wiosnę.

– Rozumiem.

– Mogę u pani zostać… na trochę?

– A jak masz na imię?

– Paweł. Ale mówią Pikaś.

W przytułku Pikaś się odnalazł. Po dwóch bójkach był już „swoim”. Jadł do syta, miał ciepło. Ale najważniejsze – Ludmiła kupowała mu farby, pędzle, papier. Codziennie po obiedzie w jej gabinecie rysował. Najpierw lasy, pola, potem twarze kolegów. Aż pewnego dnia zamilkł.

Nie chciał rysować. Ukrywał szkice. Nerwowy, rozdrażniony. A potem, drżącą ręką, pokazał rysunek.

Portret młodej kobiety z wysokimi kośćmi policzkowymi i lekko skośnymi oczami. I łzy.

– To mama… – wyszeptał.

– Wiem, kochanie. Jesteś do niej podobny.

– Odeszła. Zostawiła mnie. To moja wina?

– Nie. I kiedyś ją odnajdziesz. Obiecuję.

– Pani Ludmiło… mogę ją kiedyś namalować tak, jak ją zapamiętałem?

– Tak. A wiesz co? Mam znajomego malarza. Przyjdzie do ciebie dwa razy w tygodniu. Pomoże ci opowiadać twoje emocje kolorem. A ty wszystko zrozumiesz.

– Narysuję tatę.

– Ludka, ty zwariowałaś? Kupiłaś mu materiały, teraz jeszcze malarza opłacasz?

– Pożycz mi, do wypłaty. Oddam.

– On nie jest jedyny, są inne dzieci!

– Ale on… on ma coś wyjątkowego. Jak patrzę na jego rysunki, to czuję. On potrafi emocje zamknąć w obrazie. Spójrz – obraz „Mama”.

Podała telefon. Po minucie obie kobiety siedziały wtulone i płakały.

Nadeszła wiosna. Ludmiła podpisywała dokumenty w gabinecie, kiedy wbiegł Eryk.

– Pikaś zniknął. Od obiadu nie wrócił. Spakowany. Nie ma go.

– Pojechał do ojca. Do Magadanu…

– Po wszystkim, co dla niego pani zrobiła?

– Próbowałam…

Było jej ciężko. Takie wieczory, kiedy serce boli bez powodu. Kiedy nie ma siły. Kiedy wszystko wydaje się być bez sensu.

Szła, aż dotarła pod swój dom. Drzwi uchylone. „Znowu nie zamknęłam…”

W kuchni, na starym krześle, siedział chłopiec z błękitnymi oczami.

– Myślałam, że pojechałeś do Magadanu?

– Prawie. Ale przypomniałem sobie o Grubasie. – uśmiechnął się. – Spotkałem mojego nauczyciela. Ten od rysunku. Powiedział, że pani za wszystko płaci.

– Bo masz talent.

– Ale ja nie jestem pani dzieckiem. Jestem nikim.

– To nieprawda. I sam o tym wiesz.

– To zróbmy tak. Nie chcę litości. Nie potrzebuję prezentów. Ale mogę pani pomagać. Naprawię schody, pomaluję płot. A latem, wtedy… pojadę do Magadanu. Zgoda?

– Pod jednym warunkiem.

– Jakim?

– Namalujesz mnie.

Advertizement